Przyzwyczailiśmy się do tego, że w instytucjach państwowych możliwe są wypłaty pod stołem sporych premii (zwłaszcza dla tych, którym one „po prostu się należą"). Ale jednak, koniec końców, płace podlegają tam pewnym regulacjom, a urząd nie może po prostu odmówić ich ujawnienia. W NBP jednak jest inaczej: pytany o to przez dziennikarzy prezes oświadcza, że NBP nie jest finansowany z pieniędzy podatników, więc może je wydawać tak, jak to uznaje za stosowne. No to czy NBP jest w końcu instytucją państwową, czy nie? I czy rzeczywiście podatnikom od niego wara, bo nie oni finansują jego działalność?
Niezupełnie. Choć bank centralny jest instytucją państwową („ministerstwem pieniądza"), to jednak rzeczywiście sam zarabia na swoje utrzymanie i nie jest finansowany z budżetu. Ale dzieje się tak tylko dlatego, że państwo przekazało mu swoje prawo do emisji pieniądza. Jeśli ktoś ma prawo wziąć kawałek papieru, wydrukować na nim „100 złotych" i puścić do obiegu, albo udzielić kredytu, nie gromadząc w tym celu żadnych depozytów, oczywiście zarabia na tym krocie. Dlatego NBP zazwyczaj realizuje wielkie zyski (w ciągu ostatniej dekady łącznie 40 miliardów złotych). Ale zyski te nie należą wcale do banku, ale do jego właściciela – czyli państwa. Więc NBP co rok wpłaca je do budżetu.
Zanim jednak to zrobi, pokrywa ze swoich dochodów własne koszty, wynoszące około 1 mld złotych w skali roku (w tym ok. połowy stanowią wynagrodzenia). Ponieważ pieniędzy ma zazwyczaj w bród (dochody netto wynoszą zwykle kilka miliardów), więc na wydatkach nie musi specjalnie oszczędzać. W szczególności sam wyznacza płace swoich pracowników, „z uwzględnieniem poziomu płac w sektorze bankowym". Zresztą słusznie, bo operując na rynku finansowym, musi zatrudniać specjalistów, którym trzeba płacić stawki podobne do tych, które płacą prywatne banki. Póki te wydatki są uzasadnione, nie ma powodu do protestów, choć oczywiście każdy złoty wydany przez NBP oznacza mniejsze o jednego złotego dochody budżetowe. Gorzej, jeśli pojawiają się zarzuty trwonienia pieniędzy – bo jednak w rzeczywistości NBP wydaje pieniądze należne budżetowi, czyli podatników.
Jak z tego wybrnąć? Po pierwsze, trzeba pamiętać, że NBP rzeczywiście potrzebuje swobody w kształtowaniu płac swoich pracowników. I po to, by móc ściągać z rynku potrzebnych fachowców, i po to, by móc zachować swoją niezależność od rządu (uniknąć szantażu typu: jak nie obniżycie stóp procentowych, to obetniemy wam budżet). Po drugie jednak, obowiązują go te same zasady przejrzystości i gospodarności jak wszystkie instytucje publiczne, koniec końców utrzymywane przez podatników. Nie da się pogodzić obu wymogów prostym ustawowym ograniczeniem płac. Sądzę, że najlepszym rozwiązaniem jest stała, merytoryczna kontrola NIK, sprawdzająca, czy pensje pracowników NBP, choćby bardzo wysokie, rzeczywiście odpowiadają kwalifikacjom pracowników i sytuacji na rynku (oczywiście wraz z obowiązkiem wdrażania zaleceń pokontrolnych). Bo bank centralny musi mieć odpowiednią swobodę działalności. Ale swoboda nie oznacza przyzwolenia na wszystko.